ISLANDIA, cz.4


Lubię mieć w szufladzie równo ułożone skarpetki (mimo, że zazwyczaj ten stan trwa, niestety, dość krótko). Nie przepadam za uczuciem, kiedy pod stopami chrzęszczą okruszki (mimo, że są pamiątką po udanym śniadaniu).
Czasem nachodzi* mnie uczucie, kiedy wszystko jest na swoim miejscu - lecz jest to wynikiem innego porządku. Myśl, że jestem w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie.

Na koniec świata prowadzi jedna droga.
Do Krossneslaug jedzie się długo, zostawiając za sobą chmurę kurzu. Droga jest szutrowa i kręta. Tempo, z jaką się ją pokonuje, bez problemu pozwala na liczenie napotkanych kaczek i mew, i całej reszty ptasich towarzyszy podróży. 

Gdyby ktoś z Was tam się wybierał, znajdzie szatnię i prysznic. Widok na ocean - to tutaj. Przez słońce, ostatniego dnia maja Islandia udawała Hiszpanię.

Wrócić do świata trzeba tą samą drogą, którą jedziemy do Krossneslaug. Prowadzi przez Djupavik, dziwne miasteczko, w którym woda z wodospadu smakuje najlepiej. W Djupaviku dawna fabryka śledzi stała się przestrzenią dla produkcji filmowych, koncertów (Sigur Rós w 2006), a jeśli chodzi o ślub i wesele, to trudno o miejsce równie alternatywne (chociaż w tym kraju nigdy nie wiadomo, tak sobie teraz myślę). Raz do roku można zobaczyć tu prace międzynarodowych artystów rezydujących na wyspie. Trafiliśmy na wystawę dzień przed otwarciem, w ostatni wieczór work in progress. Trudno mi znaleźć słowa na opisanie prac, które tam zastaliśmy, ale czy nie jest tak, że sztuka współczesna wymyka się konkretnym miarom? Zatrzymam się na wspomnieniu, że chwilowy przystanek mocno się nam przeciągnął; dobrze było tam być, w dobrym miejscu i czasie.

*Określanie wewnętrznego porządku „nachodzeniem“ jest raczej przekorne. Czasem się zastanawiam nad receptą, jak go osiągać. Z drugiej strony najpiękniej się go przeżywa, kiedy przychodzi bez zapowiedzi. 























Komentarze