ISLANDIA, cz.2



Od początku przemyśleń, co chcemy zobaczyć i dokąd na wyspie dojechać, mieliśmy w głowach trasę z kierunkiem zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Kapkę się zawahaliśmy, kiedy podczas przedwakacyjnego researchu wszelkie przewodniki polecały drogę na odwrót.

Zanim udało się nam dojść do kierunkowego konsensusu, powoli docierało do nas "bycie w Islandii". Do tej pory najtrafniejszym określeniem uczucia, które mi towarzyszyło, jest abstrakcja. I nie chodzi tu o pilnującego porządku na lotnisku maskonura. Nie wydaje mi się, żeby tereny nieopodal Keflaviku były istotną wizytówką islandzkiej przyrody. Jednak to tam właśnie moje zamroczone wakacyjnymi emocjami oczy zobaczyły po raz pierwszy mieszankę mchu, mgły, lawy i deszczu, i nie mógł to być lepszy wstęp do kolejnych odcieni szarości, które miałam poznać.

Pierwszy islandzki łikend był zarazem moim urodzinowym. Najlepszy komentarz tego, co Islandczycy rozumieją przez "dużą porcję", widać na zdjęciach. Przez żołądek do serca, Islandio.

Ostatni na tamtą chwilę "klasyczny" nocleg - w pościeli i z telewizorem, z którego miły pan przepowiadał pogodę na kolejne dni - spędziliśmy w Bed&Breakfast niedaleko lotniska. Za to w niedzielę, o czasie zwyczajowego zasiadania rodzinnie do rosołu, odebraliśmy klucze do happy kampera.
"To jest wasz dom na następne 10 dni!" - i słowa Miłego Pana od kamperów szybko stały się uczuciem, jakim darzyliśmy Forda. Niebawem stał się Frodem (Mateusz: "czuję się, jakbym zmierzał do Mordoru!") czy też Taboretem (Mateusz: "czuję się, jakbyśmy jechali taborem!"). Miły Pan był też kluczem do rozwiązania zagadki, w którym kierunku ruszamy. Podejrzewał, że większość tras zaczyna się od południa, bo to tam właśnie znajduje się Złoty Krąg, czyli zbiór "atrakcji", które znamy z Instagrama i Facebooka, i my się do tej teorii przychyliliśmy. Opowiedział nam też o Westfjords jako jednej z ulubionych części wyspy. Zaznaczył, żeby spędzić tam kilka dni, bo droga jest kręta i długa, a my i bez tego już wiedzieliśmy, że na ten właśnie kraniec chcemy dotrzeć.
W deszczu, który chyba nigdy nie cieszył tak, jak tamtej niedzieli, rozpoczęliśmy kamperową wyprawę.

Pierwszym przystankiem był Bonus, gdzie oprócz prowiantu na kilka dni sprawiliśmy sobie pierwszego islandzkiego suwenira: torbę na zakupy z logo różowej świni (samoistnie zrodziła się nasza tradycja lansu z torbami z lokalnych supermarketów). Urodzinowy spacer wybrzeżem półwyspu Reykjanes pełen był radości z widoku oceanu i z zamokniętych od deszczu rękawów. Ruszyliśmy zachodnią stroną wyspy w kierunku Snæfellsnes.

Wydawać się może, że zakochanie nastąpiło natychmiast. Wcale jednak nie było tak, że Islandia zachwyciła mnie od razu aż w takim stopniu. Oprócz abstrakcji, czułam też coś dziwnego, co trudno do tej pory mi nazwać. Patrzyłam na ten miks pejzaży podobnych do tego, co już znałam, dając się zaskakiwać po chwili krajobrazem zupełnie kosmicznym.

Do Helissandur dotarliśmy wciąż w deszczu. Zdecydowaliśmy się na Campingcard, która daje możliwość 28 noclegów dla dwóch osób. Mimo, że mieliśmy spędzić w kamperze ledwie 10 nocy, to i tak opłacało się kupić kartę. Nie obejmuje ona jednak tzw. tax (który płaci się od noclegu, nie od osoby i jest to najczęściej 333 ISK). Nie wszystkie kempingi na wyspie należą do programu Campingcard (poza tym są praktycznie w każdej miejscowości). Akurat dla nas nie stanowiło to przeszkody, a nawet w jakiś sposób zorganizowało podróż. Raz zdarzyło nam się nocować w miejscu z poza listy, bo pokonała nas szutrowa droga, ale o tym następnym razem. Ważne - nie wszystkie kempingi otwierają się w jednym czasie, więc warto sprawdzić przed zakupem karty, które będą dostępne podczas Waszej wyprawy.
 
Poniedziałek pełen był zachwytów. Raz, że obudziło nas słońce, dwa, że Snæfellsnes to taka Islandia w pigułce. Było więc:
dużo oceanu;
dużo plaży i plażowych skarbów;
polarny lis;
dużo klifów i ornitologicznych obserwacji, w tym pierwsze maskonury;
dużo wiatru;
dużo wulkanu;
dużo mchu;
latarnie;
jeszcze więcej plaży i jeszcze więcej oceanu.

I tak bym mogła tańczyć z wodorostami i patrzeć na fale w kolorze lodowych cukierków, bez końca.



























































Komentarze