MIĘDZY OLIWKĄ A FIGOWYM DRZEWKIEM
Pokuszeni opowieściami znajomych i głodni nie tylko włoskich przysmaków, ale też łikendowego włajażu jako takiego, spakowaliśmy, co trzeba i siebie nawzajem do srebrnej strzały, i wybraliśmy się.
Jechaliśmy. Bardzo. Długo.
Nie pamiętam dokładnie, co takiego przeszkodziło nam w wyjechaniu bardzo wczesnym rankiem, jak to mamy w zwyczaju planować. Przyznaję, mam kilka przebłysków: mógł to być mój sprzeciw wobec przeobrażenia się o brzasku, jak dorosły, poważny człowiek, w postać imago - na rzecz miłości bezgranicznej do utknięcia w stadium larwy, zawiniętej w ciepły koc. W końcu Francja i w niej natenczas nasze życie, więc trochę się broni transformacja w kocowego naleśnika. A może Mateusz liczył paski na tyszercie i potem jeszcze na moim, czy aby przypadkiem nie mam ich tam więcej, i to wszystko dlatego.
Naszła nas ochota na pierwszy nasz przejazd przez tunel Mont Blanc. Zorganizowałam zniżkową kartę, żeby te miliony monet zaoszczędzone utopić potem w gelato. Podobno przez tunel szybciej, sprawniej, a potem jeszcze widoki na wyjeździe takie, że w ogóle łał.
Trochę tak, ale trochę też nie.
Ruch przez wnętrze góry jest mocno ograniczany, do tego pora już była pośniadaniowa, więc utknęliśmy w kolejce długiej, krętej i pod górkę. W 1999 r. spłonęła w tunelu ciężarówka przewożąca - uwaga - mąkę i margarynę, i narobiła trochę ambarasu, stąd to ślimacze tempo.
A potem była włoska autostrada ciągnąca się w nieskończoność, pośrodku niczego, tylko czerwona ziemia i pył wzdłuż niej.
Tak jechaliśmy. Hen, hen.
Zazwyczaj wyprawialiśmy się na kempingowe łikendy poza najwyższym wakacyjnym sezonem, a żadnemu z nas nie przeszło przez myśl, że tym razem wpadamy jak śliwki w kompot. Dodatkowo Włochy nie od dziś są uznane za wyśmienitą turystyczną destynację.
Na pierwszym przystanku grill na grillu stał, a namioty i ludzie tak ciasno byli umiejscowieni, że nawet na szaszłyka między nimi nie było przestrzeni. Pojechaliśmy na kemping obok, na którym też nie było zbyt spektakularnie. Przyzwyczaiłam się do braku tłumu, że warun taki luksusowy jest, ale pani była miła, dała nam numerek jak w szatni, a zza gór całkiem śmiało wychynął deszcz. Nas obojga zmęczenie, moje marudzenie, deszcz za rogiem i w ogóle, ale dałam miejscu szansę.
Pani oprócz numerków miała jeszcze menu z pizzą, co łagodzi obyczaje i mój na tamtą chwilę nastrój nieprzysiadalny. Miała też lemoniadę, piwo i brzoskwiniowego loda na patyku z kawałkami brzoskwini, co nimi były naprawdę.
I teraz widzę na obrazku i sobie przypominam, że to nie pod figowym drzewkiem spałam, tylko między oliwką a orzechem, ale tak figowe lubię, że niech tak już zostanie. Kemping w Dongo, Dongo-bongo, między kościołem a cmentarzem, gdzie palmy dają cień. Nad jeziorem Como, ze złotym piaskiem na dnie i krajobrazem z Gwiezdych Wojen dokoła. I obrazki, jak to ja nie pływam w jeziorze.
Como.
Gwiezdny pył.
I tęcza.
Pokuszeni opowieściami znajomych i głodni nie tylko włoskich przysmaków, ale też łikendowego włajażu jako takiego, spakowaliśmy, co trzeba i siebie nawzajem do srebrnej strzały, i wybraliśmy się.
Jechaliśmy. Bardzo. Długo.
Nie pamiętam dokładnie, co takiego przeszkodziło nam w wyjechaniu bardzo wczesnym rankiem, jak to mamy w zwyczaju planować. Przyznaję, mam kilka przebłysków: mógł to być mój sprzeciw wobec przeobrażenia się o brzasku, jak dorosły, poważny człowiek, w postać imago - na rzecz miłości bezgranicznej do utknięcia w stadium larwy, zawiniętej w ciepły koc. W końcu Francja i w niej natenczas nasze życie, więc trochę się broni transformacja w kocowego naleśnika. A może Mateusz liczył paski na tyszercie i potem jeszcze na moim, czy aby przypadkiem nie mam ich tam więcej, i to wszystko dlatego.
Naszła nas ochota na pierwszy nasz przejazd przez tunel Mont Blanc. Zorganizowałam zniżkową kartę, żeby te miliony monet zaoszczędzone utopić potem w gelato. Podobno przez tunel szybciej, sprawniej, a potem jeszcze widoki na wyjeździe takie, że w ogóle łał.
Trochę tak, ale trochę też nie.
Ruch przez wnętrze góry jest mocno ograniczany, do tego pora już była pośniadaniowa, więc utknęliśmy w kolejce długiej, krętej i pod górkę. W 1999 r. spłonęła w tunelu ciężarówka przewożąca - uwaga - mąkę i margarynę, i narobiła trochę ambarasu, stąd to ślimacze tempo.
A potem była włoska autostrada ciągnąca się w nieskończoność, pośrodku niczego, tylko czerwona ziemia i pył wzdłuż niej.
Tak jechaliśmy. Hen, hen.
Zazwyczaj wyprawialiśmy się na kempingowe łikendy poza najwyższym wakacyjnym sezonem, a żadnemu z nas nie przeszło przez myśl, że tym razem wpadamy jak śliwki w kompot. Dodatkowo Włochy nie od dziś są uznane za wyśmienitą turystyczną destynację.
Na pierwszym przystanku grill na grillu stał, a namioty i ludzie tak ciasno byli umiejscowieni, że nawet na szaszłyka między nimi nie było przestrzeni. Pojechaliśmy na kemping obok, na którym też nie było zbyt spektakularnie. Przyzwyczaiłam się do braku tłumu, że warun taki luksusowy jest, ale pani była miła, dała nam numerek jak w szatni, a zza gór całkiem śmiało wychynął deszcz. Nas obojga zmęczenie, moje marudzenie, deszcz za rogiem i w ogóle, ale dałam miejscu szansę.
Pani oprócz numerków miała jeszcze menu z pizzą, co łagodzi obyczaje i mój na tamtą chwilę nastrój nieprzysiadalny. Miała też lemoniadę, piwo i brzoskwiniowego loda na patyku z kawałkami brzoskwini, co nimi były naprawdę.
I teraz widzę na obrazku i sobie przypominam, że to nie pod figowym drzewkiem spałam, tylko między oliwką a orzechem, ale tak figowe lubię, że niech tak już zostanie. Kemping w Dongo, Dongo-bongo, między kościołem a cmentarzem, gdzie palmy dają cień. Nad jeziorem Como, ze złotym piaskiem na dnie i krajobrazem z Gwiezdych Wojen dokoła. I obrazki, jak to ja nie pływam w jeziorze.
Como.
Gwiezdny pył.
I tęcza.
Komentarze
Prześlij komentarz