C'EST LA FAMILLE DU BROMPTON!
C'est la famille du Brompton! - to rodzina Bromptonów!, zakrzyknął po francusku starszy pan pewnej słonecznej kwietniowej niedzieli.
Była nas tego łikendu trójka - ja, Mateusz i Kasia, którą tak bardzo zachwyciła idea angielskich składaków, że rach-ciach zdecydowała się na rower. Tak samo błyskawicznie potoczyła się wizja naszej trójbromptonowej niedzieli.
#bromptoning i #pikning wyjaśniają większość planu, ale poczucie, że niedzielę należy spędzić co najmniej świątecznie, sprowokowało wśród rowerzystów piknikowy szał. Niedzielna beztroska i trochę jednak sportowe podniecenie (#dzisiajjestękolarzę) sprawiły, że każdy z nas złamał się na grzeszny poranek pełen węglowodanów. Przywiezione przez Kasię prosto z sąsiedniego kantonu czekoladowe krłasanty moczyły się jak kaczki w najpierwszym w tym sezonie cold brew uwarzonym przez Mateusza.
Koldbru! Jak bardzo tęskniłam, o koldbru!
Zaznaczcie wyraźnie w najbliższym liście do Świętego Mikołaja personalnego koldbrurzystę (koldbrułera? koldbrułerzystę-rowerzystę? czy ewentualnie po amerykańsku: cold-brew-mejkera). Nie wiem, czy doczekacie do grudnia, czy rozpoczniecie autorską tradycję alternatywnych Mikołajek w ciepłych miesiącach roku.
Z imieninami na przykłąd wyznaję taką zasadę: kiedy są, wtedy mam. Świętuję weselę.
Ale serio, koldbru rozkoszy Himalaje (a ja z moim koldbrułerem się już nie rozstaję).
Odchodząc od strony gastronomicznej, wracając do włajażu. Doświadczenie jeziornej bryzy, spacer promenadą i przez botaniczny ogród powtarzamy za każdym razem, gdy ktoś przybywa do nas z wizytą i zawsze radość wielka na myśl o takiej przechadzce. Mimo, że mieszkamy nieopodal już ponad rok, to mam wrażenie, że ledwie poznaliśmy Genewę - a zapytana o konkretną ulicę, przewracam zawstydzona oczami (tak jakby studentem będąc, nie wiedzieć, gdzie we Wrocławiu jest Szewska)... Jeśli z chęcią zwiedzania, to miasto można z łatwością przemierzyć pieszo, a jeżeli buty cisną, a ochota wciąż żywa, to warto się skusić na wodny tramwaj - lołkostową wycieczkę łodzią! Za kilka franków, nie kilkanaście, może mniej zaznaczania zabytków, ale te łódki są raz, że ładniejsze, a dwa, myślę, że jak dobrze zagaić, to pan wodny tramwajarz opowie kapkę o most romantik plejs.
Organizacja ścieżek rowerowych pozostawia wiele do życzenia, a kierowcy sekcji automobilnej częściej stoją z rowerzystami w kontrze, niż za pan brat. Przejeżdżam w szczycie ruchu dość regularnie i serce czasem nabiera prędkości, a mogę sobie najwyżej pryknąć tym maleńkim bromptonkowym dzwoneczkiem. Wprawdzie w ramach zagranicznego kopenhaskiego suweniru przyleciałam samolotem piękne, głośne dzwonki. Przywiozłam w dwóch kolorach: złamany złoty i złamany taki raczej różowy, i dałam wybór, ale do Mateuszowego surowego lakieru pasował idealnie ten złoty. Mój racing green kocha się z różowym! Tylko opracowanie techniki mocowania dzwona do roweru wciąż w trakcie (#pimpyourbrompton).
Szczęśliwie ruchowi niedzielnemu bliżej do ślimaczych przebieżek niż do tych wyścigów w tygodniu i Genewa chyba nie zdążyła Kasi zniechęcić, by ponownie tu z nami kiedyś spędziła czas.
Wprawdzie leniwa niedziela, lecz założyć kask było warto.
Kask-składak, jak rower!
A duńskiego się może jeszcze kiedyś nauczę. I w skandynawską zimę zamotana w dizajnerski ołwersajzowy koc będę pedałować po ścieżce szerokiej jak plaża. Jak tam poprosić o masło, już wiem!
Komentarze
Prześlij komentarz