FROM SERBOŁUŻYCE - WITH LOVE
Gdybym miała smartłocza, to podejrzewam, że komunikatem ostatnich kilku dni byłoby: „nie zarejestrowano snu”. Ale nie mam (więc musicie uwierzyć na słowo i na obrazki).
Motorem pierwszego łikendu po Wielkanocy był ślub Kasi i Damiana. W ramach doświadczania świata przygotowaliśmy się na podróż do Polski pociągiem, a powrotną - samolotem. Końcowa stacja pociągowej wyprawy mającej trwać całą noc była w Forst na Łużycach, ostatnim miasteczku przed granicą. Stamtąd to już rzut beretem do Brodów (chociaż pod kątem geolokalizacji mógłby to być rzut döner kebabem). Już w Brodach, mama Halina i tata Ryszard gotowali się na wspólny z nami weselny łikend.
Dostaliśmy role w produkcji „Przed zachodem słońca” i w czwartek wieczorem szwajcarski pociąg ze szwajcarską punktualnością i nami na pokładzie ruszył z Genewy we włajaż. Szło gładko, Mateusz nawet poczuł w sobie piniondz i w przedziale de restaurant zamówił piwo. Tak, w szwajcarskim pociągu można bez przeszkód je pić, bez obaw o wytrzymałość swojego pęcherza (toaleta z fototapetą rulez). Dojeżdżaliśmy do stacji w Neuchâtel. I tam już zostaliśmy.
Kilkuminutowe opóźnienie szybko się wydłużyło, a pan konduktor na pytanie o przesiadkę rozwiał moją nadzieję na podróż zgodną z pierwotnym planem. To nie był szynobus Kolei Dolnośląskich, gdzie przy ewentualnym opóźnieniu na trasie Wrocław-Legnica, pociąg z Legnicy do Żar czeka cierpliwie ze startem.
Nie wiadomo było, czy i tak trzymać się kolei przesiadek na bilecie, szukać alternatywnego połączenia, czy w ogóle co. Zgrupowaliśmy się z innymi pasażerami podróżującymi w kierunku Niemiec, zresztą niebawem byliśmy spóźnieni na jakikolwiek pociąg kursujący przed śniadaniem następnego dnia. Panu konduktorowi wyglądającemu niczym szalony naukowiec z „Powrotu do przyszłości”, średnio szła rubryka aktualności dla spanikowanych włajażerów („Będę państwa informował, jak będę miał informacje”...). Niby w Szwajcerlandzie, bardziej jak w czeskim filmie.
W końcu ruszyliśmy. Tak jak nasi dalekobieżni towarzysze wycieczki, dostaliśmy bony noclegowe (pozdrawiamy pana konduktora z wąsem, z wdzięcznością za opanowanie sytuacji). Ostatecznie ekipa była jak bezradna, tak wyluzowana, więc do hotelu nieopodal dworca w Bazylei dotarliśmy zupełnie roześmiani. Co mogę powiedzieć o noclegu w szwajcarskim przybytku - chyba tylko zadrwić z ciężkiego życia podróżnika :)
Zdecydowaliśmy, że wycelujemy w bezpośrednie połączenie do Berlina, na wypadek, gdybyśmy mieli znów gdzieś utknąć; łatwiej wydostać się ze stolicy, a też w zupełnie kryzysowej sytuacji, to mniej więcej dwie godziny od moich rodzinnych stron. W piątek występowaliśmy zatem w „Przed wschodem słońca”.
Trochę odespałam, trochę zgłodniałam. Pełni emocji, że pociąg PORUSZA SIĘ DO PRZODU po torach, poszliśmy do niemieckiego Warsa na śniadanie za ojro.
Motorem pierwszego łikendu po Wielkanocy był ślub Kasi i Damiana. W ramach doświadczania świata przygotowaliśmy się na podróż do Polski pociągiem, a powrotną - samolotem. Końcowa stacja pociągowej wyprawy mającej trwać całą noc była w Forst na Łużycach, ostatnim miasteczku przed granicą. Stamtąd to już rzut beretem do Brodów (chociaż pod kątem geolokalizacji mógłby to być rzut döner kebabem). Już w Brodach, mama Halina i tata Ryszard gotowali się na wspólny z nami weselny łikend.
Dostaliśmy role w produkcji „Przed zachodem słońca” i w czwartek wieczorem szwajcarski pociąg ze szwajcarską punktualnością i nami na pokładzie ruszył z Genewy we włajaż. Szło gładko, Mateusz nawet poczuł w sobie piniondz i w przedziale de restaurant zamówił piwo. Tak, w szwajcarskim pociągu można bez przeszkód je pić, bez obaw o wytrzymałość swojego pęcherza (toaleta z fototapetą rulez). Dojeżdżaliśmy do stacji w Neuchâtel. I tam już zostaliśmy.
Kilkuminutowe opóźnienie szybko się wydłużyło, a pan konduktor na pytanie o przesiadkę rozwiał moją nadzieję na podróż zgodną z pierwotnym planem. To nie był szynobus Kolei Dolnośląskich, gdzie przy ewentualnym opóźnieniu na trasie Wrocław-Legnica, pociąg z Legnicy do Żar czeka cierpliwie ze startem.
Nie wiadomo było, czy i tak trzymać się kolei przesiadek na bilecie, szukać alternatywnego połączenia, czy w ogóle co. Zgrupowaliśmy się z innymi pasażerami podróżującymi w kierunku Niemiec, zresztą niebawem byliśmy spóźnieni na jakikolwiek pociąg kursujący przed śniadaniem następnego dnia. Panu konduktorowi wyglądającemu niczym szalony naukowiec z „Powrotu do przyszłości”, średnio szła rubryka aktualności dla spanikowanych włajażerów („Będę państwa informował, jak będę miał informacje”...). Niby w Szwajcerlandzie, bardziej jak w czeskim filmie.
W końcu ruszyliśmy. Tak jak nasi dalekobieżni towarzysze wycieczki, dostaliśmy bony noclegowe (pozdrawiamy pana konduktora z wąsem, z wdzięcznością za opanowanie sytuacji). Ostatecznie ekipa była jak bezradna, tak wyluzowana, więc do hotelu nieopodal dworca w Bazylei dotarliśmy zupełnie roześmiani. Co mogę powiedzieć o noclegu w szwajcarskim przybytku - chyba tylko zadrwić z ciężkiego życia podróżnika :)
Zdecydowaliśmy, że wycelujemy w bezpośrednie połączenie do Berlina, na wypadek, gdybyśmy mieli znów gdzieś utknąć; łatwiej wydostać się ze stolicy, a też w zupełnie kryzysowej sytuacji, to mniej więcej dwie godziny od moich rodzinnych stron. W piątek występowaliśmy zatem w „Przed wschodem słońca”.
Trochę odespałam, trochę zgłodniałam. Pełni emocji, że pociąg PORUSZA SIĘ DO PRZODU po torach, poszliśmy do niemieckiego Warsa na śniadanie za ojro.
Frankfurterka i soczek |
Wszystkie córki Ryszarda wiedzą, co produkuje się w Wolfsburgu |
Kwadratisz, praktisz, gut z Reichstagiem gdzieś tam na piętnastym planie |
W Dojczlandzie idea zero waste hula już od lat! Więc teraz pociągowa sesja śmietnikowa: |
W Berlinie mieliśmy na przesiadkę minutę - udało się. Potem jeszcze dwie zmiany. Duma i podróżniczy splendor! Jakieś dwie stacje przed końcem wycieczki okazało się, że jedno z nas nie ma portfela. I nie byłam to ja.
Szczęśliwie, po bagażowej inspekcji, zguba znalazła się dosyć szybko. Tyle, że w Bazylei. W hotelu.
Na powrót do Genewy... Żeby dostać się na pokład samolotu, potrzebny jest dokument ze zdjęciem. No to mieliśmy jeden.
Minęło kilka godzin i sporych porcji pierogów, podtrzymujących nadzieje na powodzenie prób odzyskania dowodu przed planowanym lotem. Marnie.
Szczęśliwie, po bagażowej inspekcji, zguba znalazła się dosyć szybko. Tyle, że w Bazylei. W hotelu.
Na powrót do Genewy... Żeby dostać się na pokład samolotu, potrzebny jest dokument ze zdjęciem. No to mieliśmy jeden.
Minęło kilka godzin i sporych porcji pierogów, podtrzymujących nadzieje na powodzenie prób odzyskania dowodu przed planowanym lotem. Marnie.
Gdzie jest Łoli? - przesiada się we minutę |
Dwudziesta godzina w drodze i rozmysły o pierogowym raju - już tuż, tuż |
...
Kiedy to piszę, pan konduktor właśnie poprosił o dowód tożsamości Mateusza, przybijając piątkę naszemu biletowi. Anulowaliśmy izidżeta i już przed świtem grzaliśmy miejsca w zugu sunącym w stronę Alp. Podbiliśmy frekwencję berlińskich wizyt na kolejne kilka miesięcy.
Na Dworcu Wschodnim pan majster zamieniał o poranku sterowaną ciuchcię w makiecie miasta. Prócz ślimaczków i precli na podniesienie w podróży poziomu glutenu, jest tu też szansa na suweniry ze sklepu Orion. Choć tak właśnie nazywa się firma produkująca m.in. czekoladę Studentska, to na Ost-Bahnhof za tym szyldem krył się erotic shop. Jeszcze było zamknięte. Za to na podgrzanie napięcia: kilkanaście minut na przesiadkę w Bazylei miało wystarczyć, by sprintem odebrać zgubiony-znaleziony portfel. Uff.
Bilans: co to był za łikend, przez duże "Ł"! Pełnia emocji z tysiącami kilometrów w podróży. Ze ślubem w plenerze, przy plaży i nad rozlewiskiem. Wymarzoną na ten czas pogodą (tyle słońca!). Pląsaniem i wężowymi ruchami na parkiecie (casting do „Przed północą” pomyślny dla nas obojga).
A do tego wszystkiego...to przecież spędziliśmy łikend w kempingu.
Szałowy czas, tak jak szałowa Młoda Para. Dzięki!
Na Dworcu Wschodnim pan majster zamieniał o poranku sterowaną ciuchcię w makiecie miasta. Prócz ślimaczków i precli na podniesienie w podróży poziomu glutenu, jest tu też szansa na suweniry ze sklepu Orion. Choć tak właśnie nazywa się firma produkująca m.in. czekoladę Studentska, to na Ost-Bahnhof za tym szyldem krył się erotic shop. Jeszcze było zamknięte. Za to na podgrzanie napięcia: kilkanaście minut na przesiadkę w Bazylei miało wystarczyć, by sprintem odebrać zgubiony-znaleziony portfel. Uff.
Bilans: co to był za łikend, przez duże "Ł"! Pełnia emocji z tysiącami kilometrów w podróży. Ze ślubem w plenerze, przy plaży i nad rozlewiskiem. Wymarzoną na ten czas pogodą (tyle słońca!). Pląsaniem i wężowymi ruchami na parkiecie (casting do „Przed północą” pomyślny dla nas obojga).
A do tego wszystkiego...to przecież spędziliśmy łikend w kempingu.
Szałowy czas, tak jak szałowa Młoda Para. Dzięki!
Wyglądamy jak wakacje, przecież widać |
Czy panie zastosowały się do regulaminu? |
I z powrotem na pokładzie |
Sztuka niemieckiego plakatu |
Odjazdy i poranny Berlin w odblasku szyby |
Pan majster i sterowane pociągi |
Komentarze
Prześlij komentarz